Reklama

Przesiadka wypada na lotnisku w Lizbonie w środku nocy. Do lotu na wyspę São Miguel lokalnymi linia-mi SATA, planowo o 6 rano, mam sporo czasu. Akurat tyle, aby przekartkować przewodnik, dokładnie przyjrzeć się mapie. Sam środek Atlantyku, błękitna przestrzeń, na niej kilka maleńkich punktów: błękitny Archipelag Azorów. Azures – po portugalsku znaczy niebieskie. Miejsce szczególne, okazja do podróży ważna. Właśnie „wyskoczyłam” z trybów agencji reklamowej, zaczyna się moja ucieczka od rzeczywistości i stresującej pracy. Wędrówka w poszukiwaniu inspiracji, ale i siebie. Za kilka dni na jednej z wysp spotkam dawno niewidzianych przyjaciół, zapalonych żeglarzy, którzy czarterują tam jacht. Wcześniej pobędę kilka dni sama ze sobą.
Azory wyglądają, jakby były przypadkowo zgubione przez Stwórcę w pół drogi między Europą a Ameryką. Niektórzy sądzą, że to osobny kontynent albo część zatopionej Atlantydy, którą wybuchy wulkanów znów wyniosły nad powierzchnię oceanu. Kto wie, może coś w tym jest i odkryję tajemniczy kontynent opisywany przez Platona? Po dwóch godzinach lotu z Lizbony samolot zniża się nad lotniskiem w Ponta Delgada. To położona na São Miguel stolica archipelagu. Z góry wyspa wygląda jak maleńki rogalik. Pod skrzydłem samolotu soczysta zieleń łąk, czarne wulkaniczne skały klifów, lazur wody. W krystalicznym porannym powietrzu kolory nabierają głębi, mam wrażenie, że rzeczywiście przenoszę się w inny świat. Zielona Wyspa – ktoś kiedyś tak ją trafnie nazwał.
Z lotniska docieram do centrum taksówką, lokuję się w niewielkim, sympatycznym hostelu. Jak potem miałam się przekonać, w porównaniu z innymi miastami Azorów Ponta Delgada to metropolia, choć pozbawiona charakteru wielkiego miasta. Panuje tu senny, kolonialny klimat. Mam nieodparte wrażenie, że to miejsce pochodzi z innej czasoprzestrzeni. W bardzo wąskich, ciasnych uliczkach stare kamienice są przytulone do siebie – warstwy łuszczącego się tynku zdradzają prawdziwy wiek ich fasad.
Nikt tu nie nastawia się na turystykę. To pewnie ostatnia chwila, zanim przemysł wycieczkowy zagarnie wyspy. Tymczasem na schodach, tarasach, chodnikach albo wprost na brukowanej jezdni wylegują się koty, mrużą oczy, zarażają błogim lenistwem. Nikt się nie spieszy, ludzie pozdrawiają się, mijając na chodnikach szerokości tasiemki. Kawiarniane sto- liki zawładnęły resztą przestrzeni, a w środku migają ekrany telewizorów. Wszędzie to samo: mecz ligi portugalskiej – widzowie żywo reagują na każde zagranie piłkarzy. Przychodzi mi do głowy szatański pomysł: na chwilę przyłączam się do nich, jakbym kibicowała od zawsze... W Warszawie nawet bym o tym nie pomyślała! Mój pierwszy popołudniowy spacer w Ponta Delgada doprowadza mnie do Placu 5 Outubro, serca miasta. Jest niedziela. Trwa festyn albo ma się rozpocząć koncert... Nie, to uroczystość religijna. Domy udekorowane są kwiatami i proporcami, barwny tłum przekracza otwarte drzwi świątyni. Mieszkańcy Azorów są bardzo religijni. Chodząc po mieście, zaglądam do kościołów. Z ciekawości i aby poczuć chłód przesycony zapachem starych kamieni, egzotycznego drewna i kadzidła. Za każdym razem widzę rozmodlonych ludzi.
Ponta Delgada na kilka dni staje się moją bazą wypadową. Zwiedzając wyspę, postanawiam korzystać z miejscowej komunikacji. Na szczęście autobusów jest wiele, docierają niemal w każdy zakątek. Wybieram się w stronę Ribeira Grande, jednak nie najprostszą drogą, lecz tą, która prowadzi przez Furnas, na wschodzie wyspy. Według przewodników to największa atrakcja ze względu na błotne gejzery, gorące źródła, fumarole. Te zjawiska geotermalne sprawiają wrażenie, jakby kłęby dymu buchały z czeluści piekielnych, zwłaszcza że porażają nozdrza ostrym zapachem siarki i chlorowodoru.
Zanim jednak tam dotrę, autobus musi przecisnąć się przez niebywale wąskie uliczki Ponta. Niewiarygodne, że w ogóle się w nich mieści, nieomal ociera ściany budynków, zawadza o wystające balkony. Gdy wydostaje się na otwartą przestrzeń, czuję zawrót głowy, patrząc w błękitną przepaść oceanu. Droga skrajem klifu prowadzi do wiosek położonych tuż nad brzegiem. Idę jednak górskimi serpentynami na szczyt góry Pico da Barrosa, skąd rozciąga się niesamowity widok na Lagoa do Fogo, czyli Jezioro Ognia w dolinie Furnas. To krater częściowo wypełniony wodą. Wpływają do niego dwa strumienie – gorący i zimny. Ziemia nieopodal ma tak wysoką temperaturę, że można w niej gotować. Miejscowi wykorzystują to do przyrządzania regionalnej potrawy – gulaszu cozido; na kilka godzin zakopują w ziemi garnek z potrawą.
W drodze powrotnej do Ponta Delgada chcę zobaczyć jeszcze zachodnią część wyspy. Tu także są wulkany. Mniejsze, za to jest ich więcej, podobno około setki. Docieram do miejscowości Sete Cidades (Siedem Miast). Przepięknie położona nad dwoma jeziorami, jeziora zaś znajdują się we wnętrzu kolejnego krateru. Jedno zielone, drugie błękitne, przedzielone są tylko wąską groblą z lawy. Porośnięte gęstym lasem pionowe ściany krateru wznoszą się 260 m ponad taflę wody.
Kilka dni na São Miguel mija, nim się spostrzegam. Czas zmienić miejsce. Samolotem – bo tak najszybciej – dostaję się do Angra do Heroísmo na wyspie Terceira. W tutejszej marinie mam spotkać się z przyjaciółmi.
Już są. Na redzie cumuje ich wyczarterowany jacht. Zanim jednak wypłyniemy nim w morze, zanurzamy się w Ziemi. Dosłownie, bo wybieramy się do Algar do Carvão. To komin wulkaniczny zakończony jaskinią, która powstała z zastygłej bańki lawy. Jedyne miejsce na świecie, gdzie można zobaczyć wulkan od środka. Mieni się ko-lorami niczym perłowe wnętrze muszli. Czujemy się jak bohaterowie powieści Juliusza Verne’a „Wyprawa do wnętrza Ziemi”. Wyspy pełne są podziemnych labiryntów. Azory leżą bowiem w specyficznym miejscu – na styku trzech ogromnych płyt tektonicznych: Euroazjatyckiej, Afrykańskiej i Północnoamerykańskiej. Te płyty nacierają na siebie, przesuwają się, pękają, a szlak kolejnych pęknięć wyznaczają wulkany. Ziemia drży tutaj częściej niż gdziekolwiek indziej na świecie, na szczęście wstrząsy – być może właśnie dla-tego, że tak liczne – są niezbyt silne i niezbyt groźne.
Jedno z takich mikrotrzęsień opóźnia nasze wyjście w morze. Wypływamy dopiero wtedy, gdy ziemia i ocean uspokajają się na tyle, że możemy bezpiecznie odcumować. Niemal natychmiast wypływamy z płytkiej, szmaragdowej zatoki prosto w objęcia Atlantyku.
Żeglarze, którzy na Azorach bywają częściej, zapewniają, że spotkanie delfinów, a nawet wielorybów jest niemal pewne. Trawersujemy wyspę, kierujemy się w stronę São Miguel. Nie mija nawet godzina i są delfiny: dwa, cztery... Stado! Tańczą przed dziobem i przy obu burtach. Chwytam aparat, ale są tak szybkie, że trudno uchwycić w obiektywie ich taniec. Gdy się oddalają, po lewej burcie widzę dwie fontanny. Wieloryby. Chwila narady i płyniemy w ich kierunku. Zbliżamy się ostrożnie. Potężne ciała tuż obok siebie, zmierzają na północ. I nagle widzę trzeciego. O wiele mniejszy, niemal otarł się o burtę. Co za emocje! Jego sylwetka, prostokątny zarys głowy rysuje się wyraźnie pod powierzchnią wody. Wyprzedzamy go i, nie chcąc ryzykować zderzenia, powoli wracamy na kurs.
Przed zmrokiem pojawiają się jeszcze dwa morskie ssaki. Płyną wolno, majestatycznie. Jest pełnia, na wodzie tańczą odblaski światła, księżyc wisi nisko jak latarnia przed domem. Poza nami na pokładzie i wielorybami nie ma żywej duszy w promieniu kilku kilometrów. Jacht wspina się ostrożnie na długą falę. Wtedy widać więcej, ale cały czas to samo: nieskończoną przestrzeń oceanu. Pod pokładem miarowo skrzypią drewniane drzwi, woda chlupocze o burty, morze nuci kołysankę. Odganiam natrętne myśli o pracy. O dziwo, po raz pierwszy udaje mi się to bez problemu. Mój umysł, jasny jak nigdy, może spokojnie planować przyszłość.
EWA KACZMARCZYK filolog klasyczny i amerykanistka. Jeszcze niedawno copywriterka w agencji reklamowej. Po wyprawie na Azory postanowiła zmienić dotychczasowe życie. Planuje związać je zawodowo z morzem.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama