Reklama

Rozmawiam z przyjaciółmi?

Reklama

Janusz Stokłosa: Których przyjaźń ma swoje fale, meandry, różne tempo. Trudno być ze sobą 24 godziny na dobę. Kiedyś jeździliśmy wspólnie na wakacje, urządzaliśmy biesiady, mieszkaliśmy obok siebie. Ale w chwili zagrożenia, potrzeby niesienia pomocy żaden z nas nie zastanawiałby się, co zrobić. To się chyba nazywa przyjaźń, prawda?

Janusz Józefowicz: Istnieją różne definicje przyjaźni. Jeżeli przyjmiemy tę, która mówi, że przyjacielowi wybacza się więcej niż innym, to jesteśmy przyjaciółmi.

Imieniny obchodzicie tego samego dnia?

J.S., J.J.: (kiwają zgodnie głowami)

Co się wtedy dzieje?

J.J.: Radosne harce. W teatrze jest bardzo miło.

A kiedy stoicie razem i wołają: „Janusz!”, to który z Was się pierwszy odwraca?

J.S.: Zależy, kto woła.

J.J.: Na mnie wołają Józek, na Janusza Stasiu...

J.S.: Kiedy Natasza mówi „Janusz”, to ja się nie odwracam. (śmiech)

Jak się dogadują góral z pochodzenia z góralem z charakteru?

J.J.: „Góral z charakteru”... To rozumiem, że o mnie?

Tak. Janusz Stokłosa pochodzi z Podhala, z Rabki.

J.J.: Zapewniam pana, że Stokłosa jest góralem nie tylko z urodzenia. Z charakteru również.

Dobrze się zapowiada...

J.J.: Zatem... (cisza)

Proszę mówić.

J.J.: Sam fakt, że pracujemy ze sobą tak długo, dowodzi, że pomimo różnic między nami potrafimy ze sobą rozmawiać. Jesteśmy wyjątkowi w swojej kategorii. Takiego drugiego duetu nie ma, a wytrzymałość w stosunku do siebie w naszym przypadku nie ma granic.

J.S.: Jesteśmy ze sobą ponad 20 lat.

J.J.: A jeśli przyjąć za nasz początek przedstawienie muzyczne na podstawie piosenek Jacques’a Brela z 1986 roku – kiedy to spotkaliśmy się po raz pierwszy – to mamy...

J.S.: Co ty mówisz? „Brel” był o wiele wcześniej. Jakiś ’84 rok.

J.J.: Nie przesadzaj. Kiedy ja skończyłem szkołę? W 1985 roku...

J.S.: Odpowiadając na pytanie: jak się dogadujemy? Dogadujemy. (śmiech)

Po góralsku?

J.S.: Bywa między nami i góralsko, coraz rzadziej na szczęście.
(Janusz Józefowicz telefonuje: „Pani Aniu, czy mogłaby pani sprawdzić, w którym roku była premiera »Brela«?”.)

J.J.: Najważniejsze, że podobnie myślimy o sprawach artystycznych i zawodowych, o teatrze, sztuce. To stanowi istotę naszego „związku”. Żaden z nas nie musi łamać sobie kręgosłupa, żeby ulegać drugiemu w tych sprawach. Gdyby było inaczej, to najprawdopodobniej nie byłoby czego zbierać.

Skończyłaby się praca, a zostałaby przyjaźń?

(Oddzwania pani Ania, Janusz Józefowicz odbiera: „1985? Dziękuję”.)

To za chwilę będzie 30-lecie Waszej znajomości.

J.J.: Nasze silne osobowości „wychodzą” przede wszystkim w sytuacjach konfliktowych. Wtedy najbardziejiskrzy. A kiedy wspólnie pracujemy i się dopełniamy, powodów do awantur nie ma. To nie jest tak – jak być może wiele osób sobie wyobraża – że ja ustawiam choreografię, do której Janusz napisze muzykę. Pracujemy wspólnie od pierwszego etapu, od formowania się pomysłu, samej idei, estetyki, w której powstaje spektakl.

Prezes Stokłosa i podwładny Józefowicz?

J.S.: No tak. Tworzę jednoosobowy zarząd spółki. I tyle.

Do prezesa należy ostateczne słowo?

J.S.: To ja decyduję, czy bierzemy kredyt, to ja idę do więzienia, jak go nie spłacimy. Do tego się moje „prezesostwo” sprowadza.

Nic przyjemnego.

J.S.: Bo wszystko, co przyjemne, sprowadza się do teatru. Jestem wyznawcą „religii”, która głosi, że w teatrze najważniejszy jest reżyser. On decyduje. Taka hierarchia jest niezbędna. A reżyser siedzi obok mnie.

Na scenie widać Janusza Józefowicza. Pan zostaje w cieniu własnych nut. Ludzie słyszą Stokłosę, ale widzą Józefowicza.

J.S.: Nigdy nie miałem z tym problemu. Spróbowałem już, jak to jest być rozpoznawalnym, kiedy przez jakiś czas często występowałem w telewizji. Konsekwencją tego było to, że moja prywatność w przedziale kolejowym czy na ulicy była totalnie sparaliżowana. W zasadzie jej nie miałem. A lubię ją mieć.

Przeniesiemy się 28 lat wstecz? Do dnia, w którym Janusz po raz pierwszy zobaczył Janusza.

J.S.: Opowiesz o tym?

J.J.: Wciąż dobrze pamiętam tamten dzień. W warszawskim teatrze Ateneum Janusz był kierownikiem muzycznym, a ja jeszcze wtedy studentem, który trafił tam, aby stworzyć choreografię do spektaklu z piosenkami Jaques’a Brela. Przedstawienie reżyserował Emilian Kamiński, piosenki przetłumaczył Wojciech Młynarski. Ateneum było w tamtym okresie liczącym się w Warszawie teatrem, z wielkimi nazwiskami. Pamiętam, że dopadł mnie „kompleks pierwszej próby”. Długonie mogłem stanąć przed aktorami, bałem się. Na scenie Marian Opania, Emilian Kamiński, Edyta Geppert, Michał Bajor. Bałem się kompromitacji. Dlatego zbierałem się do tej próby jakieś trzy dni...

J.S.: A ja zapamiętałem to tak: przychodzi do nas Emilian Kamiński i mówi: „Mam takiego kolegę – świetny chłopak – który przygotuje choreografię”. Wojtek Młynarski, który był absolutnym autorytetem, powiedział do Emiliana: „Niech przyjdzie”. Janusz miał pojawić się we wtorek, o godzinie 10, na próbie choreograficznej. Przychodzimy we wtorek, mija godzina, następna, Janusza nie ma. Emilian próbował do niego dzwonić, szukać go. W środę tak samo. W końcu w czwartek przychodzi Emilian i obwieszcza: „Koledzy, dzisiaj Janusz przyjdzie na pewno. Nie mógł wcześniej, bo się rozchorował”. Czekamy, mijają dwie godziny, wszyscy czymś zajęci, już lekko znudzeni, Wojtek Młynarski siedzi z rozłożoną przed nosem gazetą. I wreszcie pojawia sięJanusz... Widział pan, jak wszedł na wywiad?

Cichaczem?


J.S.: Nie. Był w szczególny sposób wyprostowany. (Janusz Stokłosa wstaje, pokazuje, jaką pozę ma wchodzący Józefowicz – jest lekko wychylony do przodu) Tak było i wtedy. Ubrany w skórzany, cieniutki krawacik. Widać było od razu, że jest co najmniej po dwóch dniach picia. Nie zdążyliśmy nic powiedzieć, kiedy on zaczął wyjaśniać: wydarzyło się to i to. Padła lista wszystkich możliwych kataklizmów: powodzi, burz... Młynarski nawet na sekundę nie przerwał czytania gazety podczas jego opowieści. Dopiero kiedy Janusz skończył, powiedział: „No to co robimy?”. Zaczęliśmy próby od piosenki „Bruksela”, która otwierała cały spektakl. Tylko ten jeden utwór był ćwiczony i przygotowywany około miesiąca. Później już żartowaliśmy sobie: „O, próbujemy »Brukselę«”. Ale to dlatego, że aktorzy nie tańczyli, nie potrafili ruszać się w określony sposób. Na przykład Emilian Kamiński wciąż pytał, czy on może tylko skoczyć, a potem wbić nóż w stół. Kiedy po miesiącu obejrzeliśmy „Brukselę”, wiadomo było, że spektakl będzie fantastyczny.

J.J.: W szkole teatralnej przez sześć miesięcy przygotowywałem z kolegami z roku taneczną etiudę z „West Side Story”. Trwała 30 sekund. Profesorowie, którzy przyszli na egzamin, byli przekonani, że z nich zażartowałem. To był najkrótszy pokaz w historii PWST. Pół roku pracy i tylko 30 sekund. A ja tyle czasu potrzebowałem, żeby zaakcentować każdy ruch, gest, wypunktować to, na czym mi najbardziej zależało. Nikt wtedy nie rozumiał, że można tak pracować, że musical to poważna sprawa.

Od „Brela” stworzyliście nierozerwalny duet?

J.S.: Według mnie ludzie nie muszą się specjalnie deklarować. Po prostu kiedy spotyka pan kogoś i wie, że porozumiewacie się tym samym językiem, to chyba wszystko jest jasne?

J.J.: Pracowaliśmy przy „Brelu” wspólnie. Nasze osobowości, myśli, pomysły zaczęły się przenikać. Kolejny wspólny spektakl – „Ćwiczenia musicalowe” z 1987 roku, z którym byliśmy na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu i zarejestrowała go Telewizja Polska – obejrzał Wiktor Kubiak, biznesmen ze Szwecji, a później zdecydował, że chce wyprodukować z nami spektakl – „Metro”.

To był gigantyczny sukces, Wasz sukces.

J.S.: W teatrze pracuję niemal od zawsze. I od razu wiem, spotykając reżysera spektaklu, do którego mam napisać muzykę, czy jestem sam, czy mam partnera. W jednym na milion przypadków ten partner się trafia. Tak było z nami. Widziałem, że z mojej muzyki coś dalej wynika, że Janusz ją rozumie. Czyta zawarte w niej emocje.

J.J.: Niewiele osób wie, że kiedy otrzymałem propozycję reżyserowania musicalu „Metro” od autorek libretta Agaty i Maryny Miklaszewskich, istniała już muzyka – napisana przez świętej pamięci Przemysława Gintrowskiego. Ona nie do końca mi się podobała. Spotkałem się wtedy z Przemkiem i próbowałem rozmawiać o zmianach... Był na nie zamknięty. Powiedział: „Nie podoba ci się? Inaczej nie będzie, bo tak to jest napisane”. Postawiłem więc warunek, że albo muzykę pisze Stokłosa, albo ja tego nie robię, i... z Januszem zaczęliśmy tworzyć musical od początku oraz spełniać nasze marzenia.

Wspólnie wybieracie ludzi do pracy?

J.S.: Wspólnie wybieramy, ale ostatecznie o zespole aktorskim decyduje Janusz.

J.J.: Pamiętam, jak wybieraliśmy skład „Metra”. Wokół wielkiego stołu siedzieli ze mną: Wiktor Kubiak, Janusz, siostry Miklaszewskie, pedagodzy itd. Musieliśmy wybrać 30 osób spośród setek. „Ten odpada, ten odpada, ten odpada, ten zostaje”. Tamte zdjęcia na podłogę, ci, którzy zostali, na stół. „Czekaj, czekaj – mówił ktoś – ale tamten był ciekawy, ale wróćmy do niej”. I od nowa...

J.S.: Ktoś zawsze musi wiedzieć więcej. Ktoś musi widzieć dalej. To rola Janusza.

J.J.: Przy wybieraniu ludzi do pracy ważna jest intuicja. Nie tylko wiedza. No i na szczęście czasem się mylimy. Pamiętam, jakie wątpliwości mieliśmy przy Michale Milowiczu. Przyszedł na casting i biegał po scenie w takich zielonych legginsach. Fajny, wysportowany... Tylko kompletnie nie wiedzieliśmy, co z nim zrobić: za słabo tańczył, żeby być tancerzem, za słabo śpiewał, aby zostać wokalistą. Pewnego dnia przyszedł i powiedział, że nauczył się śpiewać piosenki Elvisa Presleya. I rzeczywiście, ku naszemu zdumieniu zaśpiewał prawie jak Elvis! Podobnie było w przypadku Nataszy, której powiedziałem, kiedy pojawiła się na castingu: „W tym zespole jest Edyta Górniak, Kasia Groniec... nie myśl o śpiewaniu”... O, właśnie przyszła. („Dzień dobry – powiedziała Natasza Urbańska, która weszła do restauracji Buffo. – Oczywiście o mnie rozmawiacie?”)

J.S.: Dokładnie w tej sekundzie się pojawiłaś.

J.J.: Ta dziewczyna miała w sobie nieludzką determinację, pracowitość, upór. Zaczęła pokonywać swoje progi. Nikt z nas nie podejrzewał, że będzie tym, kim jest dzisiaj.

Jak już przy brunetkach jesteśmy: dlaczego historia Poli Negri Was zaintrygowała tak bardzo, że powstała „Polita”?

J.S.: W pierwszym odruchu nie byłem entuzjastą tego pomysłu. Zresztą pracowaliśmy nad innym spektaklem – „Bramy raju” o dziecięcej krucjacie. Połowę partytury już mam. I nagle w środku pracy Janusz przyszedł do mnie i powiedział: „Ja będę robił Polę”. „No to sobie rób” – odpowiedziałem. Interesowały mnie bardziej „Bramy raju”. Janusz zawlókł mnie wtedy do studia Platige Image i pokazał, że spektakl o Poli chciał wystawić z użyciem efektów 3D. Tym mnie przekonał – że w świat Matrixa wprowadza żywego człowieka. Od tamtej pory niebyło dla mnie ważne, czy to będzie historia o Poli Negri, czy o smoku wawelskim. Ważne było, jak my o tym opowiemy.

Smok wawelski i Pola Negri są tak samo niebezpieczni. To dla jakiej kobiety, o jakiej kobiecie napisałby Pan muzykę „niezaciągany” przez Janusza Józefowicza?

J.S.: Dla zdobywczyni.

J.J.: Negri też zdobywała. Udało jej się to, o czym marzą na dobrą sprawę niemal wszystkie dziewczyny dookoła.

Ale jakim kosztem?

J.J.: Kosztem dzieciństwa, prywatności, spełnienia w życiu rodzinnym. Popadła w alkoholizm. Taką cenę za bycie gwiazdą płacą artyści również dzisiaj. Czy może być inaczej? Myślę, że tak. Ale wróćmy do „Polity”. Jest to historia niezwykłego człowieka z wielką historią w tle. Rozpoczyna się na podwórzu warszawskiego Powiśla, przenosi się do Berlina, Francji, Hollywood. Połączenie technologii 3D z tradycyjnym teatrem daje możliwość podróżowania w czasie. I to jest fantastyczne. A rola Poli to dla Nataszy wielkie artystyczne wyzwanie.

Rozmawiacie o kobietach? Tak po prostu?

J.S.: (śmiech) Już nie. (śmiech) Jak rozmawiać o kobietach ze szczęśliwym mężem?

J.J.: (milczy)


J.S.: Co mieliśmy sobie do powiedzenia na ten temat, już sobie powiedzieliśmy.

Jeden z Was buja w przestworzach w swoim samolocie, drugi wyciąga jaja spod kur na grzędzie w zabytkowym dworku pod Warszawą. Spotykacie się w połowie drogi?

J.J.: I w jednym, i w drugim przypadku nasze pasje pozwalają odreagować. Fajnie jest mieć przestrzeń, w której można odpocząć. Janusz znajduje ją w kokpicie samolotu, a ja – chodząc po łące i zbierając zioła. A ostatniej nocy do czwartej nad ranem zlewałem nalewkę z głogu.

Smaczna?

J.S.: Tak dobra, że już dwa razy musiałem nocować u Janusza.

Z kurami Pan rozmawia?

J.J.: Proszę nie przesadzać.

Ale to nie przesada. Znam takich, co żyją dobrze z kurami.

J.J.: Ja też z nimi dobrze żyję. Miałem moment, że tak jak Janusz odpoczywałem ponad ziemią. Skakałem ze spadochronem. A dzisiaj Janusz siedzi w instrukcjach obsługi samolotu, a ja z nosem w zielnikach. Chcę wiedzieć, co rośnie wokół mojego domu. Jak się dowiem, to zrywam i parzę, zalewam... Fascynujący rodzaj wiedzy, sugerujący panteistyczne pojmowanie świata. A nalewki skłaniają w kierunku hedonistycznym, mamy więc klasykę w stylu powieści „Colas Breugnon” (tytuł słynnej książki o Colasie, stolarzu artyście, który celebruje piękno wiejskiego życia – red.). Dojrzałem do tego. Dobrze, że nasze pasje są tak odległe.

J.S.: Może otworzysz aptekę...

Jak się lata z pilotem Stokłosą?

J.J.: Fantastycznie. Mieliśmy już kilka ciekawych przygód w powietrzu.

Co to znaczy?

J.S.: Polegają na tym, że leci pan i leci, ale nie wie pan, czy doleci. Na górze nie da się wszystkiego przewidzieć. Tak jest choćby z pogodą. Pewnego razu lecieliśmy do Kołobrzegu obejrzeć jakiś spektakl. Była koszmarna pogoda. Siedzący obok Janusz powiedział: „Tam, tam spróbuj lądować. Widzisz? Jest taka dziura między chmurami”. Trzeba sobie zadać pytanie: czy chce pan mieć mokre plecy czy tylko spocone czoło? Kiedy dolecieliśmy, na lotnisku zadali nam pytanie: „Jakim cudem przylecieliście? Bo nikogo oprócz was w powietrzu nie ma...”.

J.J.: Czułem, że wszystko się dobrze skończy.

Dopiero tam, w górze, czuje się Pan wolny?

J.S.: Potrafi pan odpoczywać?

Tak.

J.S.: Ja nie potrafiłem, do momentu gdy nie zacząłem latać. Kiedy jestem w górze, w samolocie, to myślę: „Aha, tam na dole jest jeszcze jakaś muzyka do napisania i spółka do ogarnięcia”.

Konkurujecie?

J.S.: Nie... chyba nie. Gdyby tak było, oznaczałoby to początek naszego końca.

Reklama

J.J.: Dopełniamy się.

Reklama
Reklama
Reklama